Darmowe gorące źródła w Słowacji
Kwiecień 2022 roku. Święta, trochę wolnego i “wirus w odwrocie” spowodowały chęć wyjechania gdzieś dalej. Za granicę. Tym razem podróż planujemy z naszymi przyjaciółmi @zpsemwdrodze. Zaczynamy od kraju… coś w miarę dostępnego, niedaleko… Czechy? Sąsiedzi zza miedzy, odpada, chcemy nieco zmienić otoczenie… no to może Słowacja? Idealnie! My stawiamy na góry (w końcu, gdy spojrzeć na mapę Słowacji to górami ten kraj stoi) Maja (@zpsemwdrodze) na wygrzanie się w gorących źródłach… Co? W czym? Na Słowacji?! No byłem tam kiedyś w Tatralandii z rodzicami, ale to drogi interes, no i co z psami? Wtem Maja podsyła kilka zdjęć… Darmowe, dzikie źródła, pełne gorącej wody wśród natury… To jest to! Musimy je sprawdzić na żywo! Robimy “Tour de Gorące Źródła Słowacji!”
Termalny pramen Kalameny
Pierwsze źródło, które wybraliśmy, to Kalameny. Znajduje się blisko granicy z Polską, niedaleko dużego miasta Rużomberk. Granice przekraczamy przy zachodzącym słońcu. Powoli zaczyna się ściemniać i część naszej ekipy zaczyna mieć wątpliwości, czy uda nam się dojechać, i przede wszystkim, czy warto. W jednej chwili cały koncept wycieczki zaczął chwiać się w posadach. Maja rzuca pomysłami, aby odpuścić sobie te źródła i znaleźć ładną łączkę z widoczkiem na miejsce noclegowe. Cóż… szukanie lokum na dziko, po ciemku, nie należy do przyjemnych rzeczy, a my za mocno nakręciliśmy się na gorące źródła, by po całym dniu jazdy ich nie zobaczyć. Nie ma bata, ja nie skręcam, jadę prosto na Kalemeny, Maja z Bartkiem jadą swoim kampervanem, jak nie chcą, niech zjeżdżają szybciej.
Nie skręcili, ale teraz czuję na karku ich spojrzenia i słyszę w głowie, jak zrzucają na mnie winę, gdy źródełko okaże się klapą… trudno. Dojeżdżamy do Kalamenów…. pierwsze wrażenia? Dużo samochodów i kamperów na parkingu, Maja i Bartek będą wściekli, chcieli na noc ustronne miejsce, bez ludzi, a tutaj jak na kempingu. Oby chociaż woda okazała się tego warta.
Wjeżdżamy na parking, wita nas pani z obsługi (jak się później okazało – jest to parking “gminny”) Dowiadujemy się że bez problemu możemy się zatrzymać, zostać całą noc i spać w autach zaraz przy źródełku! Jest tylko jedno ale… musimy uiścić opłatę. Pani z obsługi zlustrowała wzrokiem naszego busa, 5 euro – hmm spoko, zapłacimy od razu za Maję i Bartka, aby szybciej wjechać. Wskazujemy na busa za nami, 4 euro. Co? Jak to? Nieważne, późno już, chcemy się wykąpać i spać, wjeżdżamy.
Gdy byliśmy za pierwszym razem, w trakcie świąt wielkanocnych, wjazd na parking przy baseniku był płatny: 4 euro osobówka, 5 euro kamper (tak, niska T4 naszych przyjaciół została potraktowana jak osobówka, nasz wysoki Trafic już jak kamper) Opłatę zbierała miła Pani, która także doglądała czystości na parkingu oraz w stojącym obok toi-toju. Jednak podczas naszych pozostałych podróży na Słowację, gdy odwiedzaliśmy Kalameny w inne dni i poza weekendem – nikogo zbierającego opłaty nie było i wjechaliśmy za darmo.
Po znalezieniu dogodnego miejsca dla naszych busów zaczęliśmy od spaceru z psami, gdzie zgodnie stwierdziliśmy, że wszystkim nam burczy w brzuchach. Dodatkowo zbiera się na deszcz. Z pomocą plandeki stworzyliśmy więc prowizoryczną markizę między busami i zrobiliśmy grila. W ten sposób przeczekaliśmy, aż część osobówek odjedzie i w basenie zrobi się nieco luźniej. Gdy zapadła noc, temperatura spadła do 0 stopni, postanowiliśmy spróbować.
Las, noc, gwiaździste niebo i dzikie źródło ciepłej, geotermalnej wody. Magia, po prostu magia. Gdy tylko zanurzyliśmy stopy już wiedziałem, było warto. W basenie zostało już niewiele osób, zerowa temperatura powodowała, że parujący monotlenek diwodoru szybko skraplał się w mistyczną mgiełkę pokrywającą taflę gorącej wody. Kładę się na plecach, dookoła widzę kontury kołyszących się lekko sosen i świerków, na niebie między chmurami wyłaniają się kolejne gwiazdozbiory, jest ciepło, jest przyjemnie, jest magicznie. Podpływam do Madzi, razem przytuleni delektujemy się tą magiczną i romantyczną chwilą.
Jest tak cudownie, że nie chcemy wychodzić. Najlepiej grzalibyśmy się tutaj całą noc, jednak po chwili zjawia się lokalna młodzież z głośnikiem (dosyć dużym, głośnym i mrugającym wszystkimi kolorami tęczy) i zaczyna się impreza. Siedzimy jeszcze chwilę ale postanawiamy wracać, to nie nasze klimaty.
Psy w tym czasie zostały w busie, były tak zmęczone jazdą, że odleciały śpiulkolotem w objęcia Morfeusza. Nie chcieliśmy też ich wciągać do basenu, ze względu na pływających tutaj ludzi. Za to bliskość parkingu powodowała, że mogliśmy mieć ich cały czas ” na oku”.
Następnego dnia rano, na śniadanie, postanowiliśmy… a jakże – wykąpać się w termalnym pramenie. Nie mamy żadnych ograniczeń czasowych, a nasz “hotel” stoi zaraz przy źródełku. Dosłownie czujemy się jak w bardzo drogim, górskim hotelu z prywatnym basenem! Teraz, gdy już wstało słońce możemy zobaczyć, jak to naprawdę wygląda. Widać przede wszystkim otoczenie i infrastrukturę, jaka została tutaj zbudowana. Basen wyłożony jest dookoła płaskimi kamieniami, przy wejściach do wody postawiono drewniane ławeczki, są też małe, klimatyczne mostki nad rzeczką przepływającą obok źródła. W oddali stoi Toi-Toi, regularnie myty przez panią z obsługi parkingu. Jest czysto i schludnie, a całe miejsce prezentuje się jak basen w najdroższym górskim pensjonacie. Parking jest równy i wysypany drobnymi kamyczkami, chociaż trzeba uważać, bo poza utwardzoną powierzchnią ziemia jest grząska i błotnista.
Kalameny powstały tak w zasadzie przez przypadek. Miał tutaj powstać komercyjny basen, jednak po wykonaniu odwiertu okazało się, że wydajność źródła jest zbyt mała przez co pomysł ten spalił na panewce. Inwestor się zwinął pozostawiając wykonany wcześniej odwiert losowi i lokalnej społeczności. Dzięki temu powstało na wpółdzikie kąpielisko (można by rzec “miejskie”) z geotermalną, leczniczą wodą bogata w wapń, magnez, siarczany i wodorowęglany, o temperaturze około 33 stopni Celsjusza.
Gdyby nie lekko przytłumione odgłosy burczących z głody brzuchów siedzielibyśmy tutaj do obiadu! Tak niesamowite okazały się Kalameny. Było warto jechać do samego końca.
Na śniadanie postanowiliśmy wybrać się w bardziej odludne miejsce i tym samym opuścić pierwsze źródełko z naszej trasy. Napełnieni ciepłem, energią i magią ruszamy dalej.
Termalny pramen Lukavica
Przedzieramy się przez Niskie Tatry. Kręte górskie drogi, piękne widoki na każdym zakręcie, jest cudownie. Już nie możemy doczekać się następnego źródła. W jednym z artykułów znalezionych w internecie wyczytaliśmy, że jest to absolutny top. Najlepsze źródełko, leżące w najpiękniejszej okolicy, mało uczęszczane i prawdziwie dzikie. To by było coś, połączyć Kalemeny z totalnym odludziem i jeszcze większą dzikością. Widoki z drogi zdają się potwierdzać te przypuszczenia. Z niecierpliwością zerkam na nawigację, która jakoś tak wolniej odejmuje kilometry od celu. Im bliżej tym ciekawiej. Przejeżdżamy przez piękny i wąski na jeden samochód most, mijamy niedużą wieś, która wygląda, jakby czas się w niej zatrzymał… Czujemy, że to będzie to.
Dojeżdżamy na miejsce i niemal biegniemy w poszukiwaniu źródła, gdy naszym oczom ukazuje się… śmietnik. Niedowierzamy w to co widzimy. Rozglądamy się jeszcze po okolicy, czy na pewno to jest to najlepsze źródełko. Niestety nie chce być inaczej. Co prawda nie było zbyt dużo ludzi, ale sam pramen na pewno mijał się z internetowym opisem. Mały basenik stworzony z betonowych płyt, do którego wpadała woda z odwiertu przypominającego starą ręczną pompę wody i to w dodatku taką, która zaraz się rozleci. Dookoła pseudo infrastruktura, czyli mały daszek nad akwenem zrobiony z tego, co akurat było pod ręką w stodole, parasol, który lata świetności miał za sobą i “najlepsza” rzecz, z której dumni byli lokalni mieszkańcy, czyli przebieralnia. Przebieralnia będąca tak naprawdę starym namiotem typu ekspres połatanym byle czym (banery wyborcze, szmaty itp). Całość przypominała trochę slumsy, trochę zaniedbany ogródek działkowy biednego emeryta. Mocno kontrastowało to z internetowym artykułem, gdzie źródło to miało być maksymalnie naturalne. No cóż… całość dopełniała jeszcze tona śmieci po imprezie jaka musiała się tutaj niedawno odbyć.
Długo nie musieliśmy czekać na potwierdzenie tej tezy. Gdy zaczeło się ściemniać wokół basenu pojawiało się coraz więcej lokalnej młodzieży, która autami wjeżdżała już prawie do wody. Głośna muzyka, alkohol, śpiewy do późnych godzin nocnych… Zawiedliśmy się. Nie tak to miało wyglądać.
Rozbiliśmy swoje obozowisko kawałek dalej i zostaliśmy do następnego dnia. Postanowiliśmy wykąpać się z samego rana i jak najszybciej stąd jechać. Gdy wzeszło słońce, po spacerze z psami, wskoczyliśmy do ciepłej wody poznając parę Słowaków, która zdążyła wejść do źródełka jeszcze przed nami. Dowiedzieliśmy się, że wygląd pramenu to wynik ostatnich lat i oni także ubolewają nad dzisiejszym obrazem tego miejsca.
Nieco zawiedzeni decydujemy się na ewakuację. Maja wraca z pomysłem łąki. Znaleźć ładny widoczek na odludziu, zrobić świąteczne śniadanie i dopiero wtedy zastanowić się co dalej robimy – brzmi jak plan. Tym razem ulegam, pomysł wydaje się być dobry, szczególnie teraz, gdy mocno zwątpiliśmy w “dzikie” termalne źródła.
Wracamy czy jedziemy dalej?
Z Lukavicy wyjeżdżaliśmy, pisząc delikatnie, w niezbyt dobrych nastrojach. Świat, jakby widząc nasze posępne miny, postanowił zrobić trailer lata. Lepszego momentu nie mógł znaleźć! Poczułem się jak w słonecznej Toskanii, mknąc Traficiem pomiędzy zielonymi górami i wzgórzami w stronę słońca i czystego nieba. Czy opowiadałem Wam już o tym, że to mój ulubiony samochód? Nie? No to mam temat do kolejnego wpisu. Wracając do cudownych wrażeń niczym z letniego roadtripa po środkowych Włoszech… czułem się szczęśliwy i wolny. Z dala od problemów i zmartwień, tylko my, nasze psy i droga… no i gdzieś tam jeszcze za nami zielona Teczka @zpsemwdrodze.
Zjechaliśmy do jednej z wiosek, gdzie później skręciliśmy w pierwszą polną drogę. Okazało się, że to jakaś ważna trasa, bo ruch (jak na gruntowy trakt) był całkiem spory, w dodatku sama jezdnia po chwili zrobiła się tak szeroka, że postanowiliśmy okrzyknąć ją polną autostradą. Z jej pomocą znaleźliśmy wymarzoną łąkę. Dokładnie o takich miejscach opowiadała nam Maja, wspominając swoje wcześniejsze wojaże po Słowacji. Idealna, duża łąka, temperatura powyżej 20 stopni, słoneczko i niemalże bezchmurne niebo… czego chcieć więcej?
W tych okolicznościach zrobiliśmy sobie wspólne świąteczne śniadanie, które prezentowało się bardzo okazale i jak na święta przystało – tradycyjnie (to wszystko zasługa Mai, która do wyglądu naszego wielkanocnego stołu przywiązała dużą wagę) Najedzeni do syta wróciliśmy do naszyćh rozważań. Po ostatniej klapie tym razem postanowiłem wczytać się w opinie na Google Maps’ach na temat naszej następnej destynacji. Mina mi szybko zrzedła.
Brzydkie otoczenie, pełno śmieci, dużo ludzi, w tym starszych panów preferujących kąpiel w stroju Adama, szkoda czasu, zmarnowane kilometry, nie potrzebnie tam zjechałem… to tylko część z komentarzy. Znalazłem nawet taki, który wspominał, że regularnie przyjeżdża tam ktoś traktorem ze zbiornikiem, aby nabrać sobie kilkaset litrów geotermalnej wody za pomocą starej pompy, która kopie prądem ludzi zażywających kąpieli! Dodatkowo do ostatniego źródełka z naszej listy został jeszcze kawał drogi i to w złą stronę. Urlopy nam się kończyły i już powoli musieliśmy myśleć o powrocie do domu, a jadąc tam oddalimy się o ładnych parę godzin. Zdawało się, że jedyny plus to temperatura wody. To miało być najcieplejsze źródło z całej podróży.
Nie wiedzieliśmy co zrobić, jechać, czy wracać? Jak pojedziemy możemy się znów rozczarować i skończyć urlop w słabych nastrojach, na dodatek będziemy musieli jechać niemal bez przerwy z powrotem, aby zdążyć do pracy. Jak zaczniemy wracać teraz, będziemy mogli bez pośpiechu delektować się widokami i pogodą, znaleźć kolejną łąkę z panoramą na Fatry i powoli wrócić do domu, ale też nigdy nie dowiemy się jak naprawdę jest w ostatnim źródle, czy woda faktycznie jest taka ciepła i czy jest tam aż tak źle.
Ja już wiedziałem, reszta naszej ekipy powoli do tego dochodziła. W końcu to Tour de Gorące Źródła, nie może więc w nim zabraknąć najgorętszego z całego zestawienia! Jedziemy.
Termalny pramen pri Chorvátskom Grobe
Jak to w życiu bywa, część komentarzy internetowych pokryła się z rzeczywistością, a część nie. Trzeba przyznać, że okolica mało ciekawa, same pola uprawne i winnice. Co prawda zaraz za rogiem Bratysława, która może być nie lada atrakcją, ale my nie przepadamy za miastami. Jadąc w kierunku źródła szykowaliśmy się na kolejne rozczarowanie i porażkę, oby chociaż woda była naprawdę tak ciepła. Po dotarciu na miejsce okazało się, że okolica pramenu wyróżnia się z otocznia. Mieni się niczym oaza wśród płaskiego, rolniczego krajobrazu, bowiem basen ukryty był wśród wyspy małych drzewek i krzewów. Chociaż basen to złe określenie, ponieważ pierwszy raz naszym oczom ukazał się geotermalny staw! Dokładnie! To było niemalże to czego szukaliśmy! Trzcina, kaczki, żaby, brak infrastruktury i minimalna wręcz ingerencja człowieka… niesamowite. Na dodatek było czysto, bez tony śmieci i prowizorycznych konstrukcji. Tak jakby panowała tutaj “niepisana, acz zapisana zasada” natury się nie poprawia. Nie zauważyłem też żadnej motopompy mającej kopać prądem, jedyne co się zgadzało to…. dużo ludzi, no cóż, nic dziwnego, w końcu to oaza.
Na miejsce dojechaliśmy gdy już robiło się powoli ciemno, a że za tłumami ludzi nie przepadamy postanowiliśmy nie kąpać się tego dnia i poszukać nieco lepszego, jednocześnie bardziej ustronnego miejsca na nocleg. Niestety bezskutecznie. Okolica okazała się być naprawdę ciężka pod tym względem. Każdy kawałek ziemi był zagospodarowany. Trudno, wracamy do źródełka, przynajmniej z rana będziemy pierwsi.
Tak nam się wydawało. O poranku okazało się, że byliśmy w błędzie. Mimo wstania razem ze słońcem nie byliśmy jedynymi chętnymi na poranną ciepłą kąpiel. Na szczęście w wodzie siedzieli bardzo sympatyczni Słowacy, z którymi urządziliśmy sobie poranną pogawędkę. No dobrze, już wiemy, że nie taki diabeł straszny jak go malują, wiemy że jeziorko jest urokliwe (najbardziej ze wszystkich) ale co z tą wodą? Wiecie co? Naprawdę była gorąca! Dosłownie!
Pramen pri Chorvátskom Grobe składa się z badawczego odwiertu, który powstał w 1973 roku. Wypływa z niego woda o temperaturze 50 stopni Celsjusza! Wokół odwiertu jest niewielka kadź zbudowana z betonowych płyt. Woda tam jest najcieplejsza. Z kadzi przelewa się do znajdującego się obok naturalnego stawu, który jest oddzielony małą kamienistą tamą od większego jeziorka tworząc swoisty system naczyń połączonych. W stawie jest już nieco chłodniej, woda ma około 30 stopni, dzięki temu można kontrolować temperaturę przechodząc między zbiornikami.
Podsumowanie i wideo-relacja
Wszyscy razem zgodnie stwierdziliśmy, że było warto. To właśnie takiego źródełka spodziewaliśmy się w Lukavicy. Cóż za paradoks. Najlepsze źródło okazało się najgorszym, a najgorsze… najlepszym, chociaż tutaj przydzieliłbym pierwsze miejsce ex aequo z Kalamenami, ponieważ oba prameny zrobiły na mnie ogromne wrażenie, każdy na swój unikalny sposób.
Po kąpieli i śniadaniu wróciliśmy do domu najkrótszą możliwą trasą, przez Czechy. Mimo długiej drogi wiedzieliśmy, że to była dobra decyzja.
Z tej wyprawy powstał osobny film na naszym kanale na YouTube Wściubinosy Nagrałem go w technologii HDR Dolby Vision, więc jeżeli dysponujesz urządzeniem wspierającym tę technologię to polecam obejrzeć na nim.